Minęło 500 dni dzielących nas od turnieju piłkarzy , a także służb porządkowych i kibiców, czyli Euro 2012 i okazuje się, że obawy dotyczące domniemanego braku miejsc noclegowych były absolutnie bezzasadne. Uważałem tak od początku i uważam dalej. Jedyne czego nam zabraknie to dróg bitych lub utwardzonych przystosowanych do poruszania się aut osobowych i ubikacji. No i nie bardzo wierzę w poprawę PKP, szczególnie po zimowych ekscesach wchodzących w skład Grupy spółek. Natomiast co do noclegów, to gdyby nawet ich zabrakło, to i tak sobie poradzimy, bo Polak potrafi improwizować. Mamy na to wiele przykładów w historii, ale żeby po próżnicy nie mielić klawiaturą, dwa przykłady pierwsze z brzegu.
W sierpniu 1939 w Krakowie miała miejsce olbrzymia jak na owe czasy impreza zorganizowana z okazji w 25-lecia Czynu Zbrojnego Legionów. Ta ostatnia w II Rzeczpospolitej masowa impreza patriotyczna odbyła się 6 sierpnia, czyli dokładnie na miesiąc przed wkroczeniem do miasta wojsk hitlerowskich. Wzięło w niej udział prawie sto tysięcy osób z całej Polski. Liczba warta zapamiętania, bo Kraków liczył wówczas 259 tysięcy mieszkańców. Odnosząc sytuację proporcjonalnie do Warszawy, to tak jakby w trakcie Euro 2012, do liczącej oficjalnie 1 717 tys. mieszkańców stolicy, zjechało jednego dnia 662 tys. gości. Daję głowę, że nie poradziłaby ani Warszawa, ani nawet całe, dysponujące ze 54,5 tys. miejsc noclegowych Mazowsze.
No to jak dał sobie radę Kraków, w którym było wówczas 11 hoteli i 4 pensjonaty z łącznie niewiele ponad 600 pokojami? Ano tak, że obiektów noclegowych było znacznie więcej, niż wynika z oficjalnego informatora „Hotele i Pensjonaty w Polsce 1939/40”, wydanego przez Naczelną Organizację Polskiego Przemysłu Hotelowego (taka ówczesna izba gospodarcza) i „opracowanego w porozumieniu i wedle wskazówek Ministerstwa Przemysłu i Handlu i Ministerstwa Komunikacji”. Otóż wydawnictwo pominęło kilka kolejnych hoteli i pensjonatów oraz kilkanaście domów wycieczkowych, czyli np. Miejski Dom Wycieczkowy na Oleandrach, Zakład Lubomirskich przy Rakowickiej, czy Klasztory, jak OO. Bernardynek na Poselskiej. Nie to nie kpina, bo klasztory jako miejsca noclegowe dla turystów są umieszczone w kilku innych przedwojennych przewodnikach po Krakowie. Poza tym miasto przygotowało szereg prowizorycznych miejsc noclegowych. Jakich? „Zaczęły się jednak pierwsze kłopoty. Nie liczyliśmy się z tak ogromnym tłokiem. Nigdzie nie można było znaleźć miejsca w hotelu. (…) Nocleg otrzymaliśmy w starym forcie zamienionym czasowo na hotel”, wspomina w książce „Z Kalisza do Krakowa” Bogdan Cichecki, który na legionowe uroczystości przyjechał właśnie z Kalisza.
Innym rodzajem turystycznej „masówki”, podczas której zademonstrowaliśmy godną podziwu improwizację jest V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, który odbył się w Warszawie w dniach 31 lipca – 14 sierpnia 1955 roku. Do czasu pielgrzymek papieża Jana Pawła II, była to największa impreza masowa zorganizowana w PRL-u. Stolica jeszcze na dobre nie podniosła się z wojennych zniszczeń, a już przyjechało do niej 30 tys. członków młodzieżowych organizacji lewicowych z całego świata. Jakby tego było mało, oprócz delegatów zagranicznych, w czterech trwających kilka dni turach, do Warszawy zjechało także 150 tys. uczestników z kraju. Przygotowaniom do Festiwalu towarzyszyły inwestycje, bo to wówczas, na 9 dni przed rozpoczęciem „fiesty młodości i idei komunistycznych” otwarto Stadion Dziesięciolecia oraz Pałac Kultury i Nauki. Noclegi dla przybyszy urządzano gdzie się dało: w akademikach, hotelach robotniczych, w oddanych do eksploatacji, ale nie zasiedlonych jeszcze mieszkaniach, a w pobliżu Parku Skaryszewskiego na Pradze urządzono wielkie miasteczko namiotowe.
O skali organizacyjnej całego przedsięwzięcia świadczy chociażby dodatkowe zapotrzebowanie aprowizacyjne dla stolicy, które wymagało m. in. zabezpieczenia 660 t mięsa i 750 tys. litrów piwa. Jak wynika z dokumentów ówczesnego Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego gastronomia funkcjonowała aż za dobrze: „Na kwaterze delegacji radzieckiej zanotowano liczne wypadki zachorowań na biegunkę – zarówno wśród delegatów, jak i personelu (łącznie około 300 osób). Zachorowania o podobnych objawach notowano również wśród delegacji amerykańskiej, Algieru oraz w polskich zespołach artystycznych – około 600 osób. W związku z powyższym pobrano próbki pożywienia, które są badane przez stację epidemiczno-bakteriologiczną. Według relacji lekarzy zachorowania nie noszą charakteru epidemicznego, lecz mogą być powodowane bogatą recepturą potraw (wysoka kaloryczność, duża różnorodność)”.
No i właśnie takimi nieprzewidzianymi problemami, jak biegunka powinni się zacząć martwić organizatorzy, czyli miasta-gospodarze. Ba, nawet gdy jej nie ma Warszawa, w której ostatnie szalety miejskie przerabia się właśnie na puby – patrz: La Szalet na Placu Narutowicza – a podmiejskie pociągi kursują z zamkniętymi na głucho WC-tami, nie potrzebuje terrorystów, by zamienić się w bombę biologiczną. Zresztą, może jest w tym jakiś głębszy zamysł, bo przecież na Euro mają zarobić polscy przedsiębiorcy. Więc zarobią Ci właściciele hoteli i restauratorzy, którzy zaczną pobierać choćby jedno euro za udostępnienie ubikacji. A najwięcej i to pewnych pieniędzy z miejskiej kasy zarobią właściciele „okazjonalnych” przybytków w stylu Toi Toi.
Andrzej Szafrański